Maszyny takie jak ja – Ian McEwan
Drodzy Czytelnicy, pewnego dnia myszkowałam w sieci w poszukiwaniu powieści “Amsterdam” Iana McEwana, którą kiedyś czytałam i chciałabym odświeżyć. Niestety, ciężko było mi znaleźć jakikolwiek egzemplarz. Wpadła mi za to w ręce najnowsza powieść tego pisarza, po tytułem “Maszyny takie jak ja”.
Pisano o tej książce sporo pod koniec 2019 roku, wypowiadano się o niej raczej dobrze. Głównie, o jej uniwersalnym charakterze i ciekawym przedstawieniu powracającej jak bumerang kwestii konfrontacji człowieka i maszyny, ludzkiego umysłu i sztucznej inteligencji.
Ciekawy temat, więc dałam się skusić. Wrażenia? Hmm, problem sztuczej inteligencji i dylematy, jakie się dla człowieka w związku z nią rodzą przedstawiony jest w bardzo ciekawej perspektywie. Natomiast fabularnie McEwan mnie zawiódł. Histroria w powieści opowiedziana jest w sposób nieciekawy, a fabuła wydaje się wprost naiwna. Położę to jednak na karb tego, że niekoniecznie chodziło o to, co się w powieści wydarzy, tylko o zasadnicze pytanie w niej postawione. I jeśli myślicie, Drodzy Czytelnicy, że chodzi tylko o kwestię, czy my, ludzkość jesteśmy gotowi na życie ze sztuczną inteligencją, to jesteście w błędzie. McEwan odwrócił to pytanie: czy sztuczna inteligencja da radę przetrwać pośród ludzi…?
Wyobraźnie sobie Londyn lat 80-tych XX wieku, ale trochę inny niż pamiętacie. Margaret Thatcher wprawdzie rządzi twardą ręką, ale przegrywa wojnę o Falklandy, za to Beatlesi nadal wydają wspólne płyty, a Alan Turing, wybitny matematyk i kryptolog, uznawany za ojca informatyki i komputerów nie popełił samobójstwa, jak to rzeczywiście miało miejsce, lecz nadal żyje i pracuje. Internet jest w powszechnym użyciu, tak jak współcześnie, a pewna firma wypuszcza na rynek pierwszą linię sztucznych ludzi. Z wyglądu nie do odróżnienia od ich właścicieli, dostępni w wersji męskiej i żeńskiej, jako “Adamowie” lub “Ewy”. Samoświadomi, mający możliwość przeszukiwania zasobów sieci i uczenia się z nich. Nabywca takiej maszyny może zadać początkowe parametry odnośnie jej przyszłej osobowości, jednak w miarę “życia” i uczenia się, maszyna staje się jedynym w swoim rodzaju bytem. Niby tak jak każdy człowiek, zaprogramowany przez geny, a ukształtowany z biegiem czasu przez środowisko i okoliczności… A jednak, nie do końca… jest coś co odróżnia “Adamów” i “Ewy” od człowieka…
Główny bohater “Maszyn takich jak”, Charlie, to typowy niedojrzały facet koło 30-stki, który zamiast znaleźć stałą pracę i założyć rodzinę, woli dorabiać sobie graniem na giełdzie… Interesuje się wszelkimi nowinkami technicznymi, zatem gdy tylko dostaje zastrzyk większej gotówki kupuje sobie maszynę “Adama”. Jako że akurat nawiązuje romans z młodą atrakcyjną sąsiadką, proponuje jej aby razem zaprogramowali Adama.
I właściwie, mimo pewnych początkowych nieporozumień, wydaje się że ten trójkąt zaczyna funkcjonować. Adam, wyposażony o wiele bardziej skuteczny procesor od ludzkiego mózgu, zaczyna grać na giełdzie za Charliego, ten zaś snuje plany szczęśliwego życia ze swoją ukochaną. Miranda jednak skrywa pewnien sekret. Adam poznaje tajemnicę Mirandy i odtąd nic już nie będzie takie jak przedtem, bowiem Adam umie właściwie wszystko, oprócz jednej rzeczy: jako maszyna nie umie kłamać…
Jak się to wszystko kończy musicie przeczytać sami, Drodzy Czytelnicy. Całość fabuły, jak już wspomniałam, jest dość banalna. I przyznam, że było to denerwujące przy lekturze. Momentami zastanawiałam się “czy ten McEwan ma mnie za idiotkę”? Jednak, jeśli wziąć pewne zdarzenia z powieści (które, zorientujecie się czytając) to ujawnia się kilka ciekawych obserwacji. Po pierwsze, od maszyny człowieka różnią się tym, że nie są w stanie znieść kłamstwa, nie znają pojęcia tzw. mniejszego zła, moralne wątpliwości nie są im obce… Relatywizm moralny zjawiskie typowym dla człowieka. Tylko on potrafi okłamać kogoś mając na celu jego dobro czy też wysłać całe oddziały wojska na śmierć w celu obrony czyiśch interesów… To właśnie brak zerojedynkowości u ludzi odróżnia nas od maszyn, w ludzkim umyśle nic nie jest czarne lub białe, a pojęcie “zła” i “dobra” różni sie od okoliczności. I może w tym tkwi całe piękno ludzkiej natury? A może gdybyśmy byli jak maszyny, bezkompromisowi i bez moralnych dylematów, świat byłby piękniejszy?
To jedno z rozważań podjętych w “Maszyny takie jak ja”. Chociaż, jeśli macie ochotę na literacką ucztę odnoszącą się do tematu konfrontacji człowieka z maszyną, polecam raczej sięgnąć po klasyczne utwory mistrza – Stanisława Lema, zwaszcza po zbiór opowiadań, który osobiście uwielbiam “Opowieści o pilocie Pirxie“.
Kolejne pytanie,, jakie stawia Ian McEwan w swojej powieści, dotyczy naszej cywilizacji. Sztuczni ludzie z “Maszyn takich jak ja” wychodzą z fabryki z całym swoim potencjałem umysłowym, ale bez żadnych zapisanych w nich informacji o świecie, oprócz takich podstawowych jak mowa, zachowywanie się w przestrzeni publicznej itp. Tak, jakby byli czystym twardym dyskiem. Są zaprogramowawywani przez ich właścicieli.
A następnie uczą się. Na dysku zapisywane są coraz to nowe pliki. Zdobywane informacje przetwarzają i… zaczynają cierpieć. Dowiadują się bowiem, że świat, choć tak piękny, jest miejscem okrutnym… Jak to świadczy o nas? Jak bardzo złym gatunkiem jesteśmy, że nawet sztuczna inteligencja nie jest w stanie żyć w świecie przez nas stworzonym?!
I na koniec, fakt że sztuczni ludzie z “Maszyn …” zaczynają w miarę zdobywania wiedzy i doświadczenia odczuwać emocje, przypomniało mi o pewnej popularno-naukowej, zapewne już dziś zapomnianej, pozycji. Napisana przez niemieckiego psychiatrę i neurologa około pół wieku temu (!), wpadła w moje ręce zupełnie przypadkowo (ot po prostu była w domu…) kiedy miałam około 15 lat i była dla mnie ogromnym odkryciem.
I właściwie stała się przyczyną, dla której wybrałam studia biologiczne. A chodzi mi o “Duch nie spadł z nieba” Hoimara von Ditfrutha.
Przesłaniem tej książki było właśnie to, że wszelkie zjawiska psychiczne pojawiły się na skutek ewolucji biologicznej. W miarę jak rozwijał się nasz mózg, nabywaliśmy zdolności do odczuwania, i emocjonalnego przetwarzania rzeczywistości. Psychika to ostani etap ewolucji, nie zaś odwrotnie. To efekt rozwoju. I to wlaśnie zobaczyłam w “Maszynach…”. W miarę jak powieściowy Adam zdobywa coraz więcej informacji, tym bardziej skomplikowana staje się jego sztuczna, bo sztuczna, ale “psychika”. Zaczyna kochać, marzyć, cierpieć… U Adama duch też nie spadł z nieba…
Dodam, że “Duch nie spadł z nieba” stanowi ostatnią część trylogii. Dwie pierwsze części to “Dzieci Wszechświata” i “Na początku był wodór”.
Po objawieniu, jakim było “Duch nie spał z nieba” dokupiłam sobie wszystkie tomy. Oczywiście te książki były wydawane w latach 80-tych (seria “Biblioteka Myśli Współczesnej” znanej z logo ze “znaczkiem nieskończoności”) więc niektóre szczegóły mogą się okazać nieaktualne. Jednak erudycja von Difurtha i całokształt stawianych tez są niezmiernie ciekawe. Choćby dlatego warto było przeczytać “Maszyny” McEwana, aby przypomnieć sobie o tych zacnych pozycjach.
A traf chciał, że niedawno przy okazji porządków znalazłam wśród starych książek mój stary, rozpadający się już egzemplarz “Ducha…” . I wiecie co, Drodzy Czytelnicy?
Niebawem odświeże go sobie i przeczytam jeszcze raz! Dzieki Ianowi McEwanowi!