Kości, które nosisz w kieszeni – Łukasz Barys

Drodzy Czytelnicy, nowoczesna technologia sprawia, że nie musimy już nawet robić skomplikowanych wyszukiwań, ani przeglądać bibliotecznych księgozbiorów, aby natrafić na książki, które powinny nam przypaść do gustu. Niedawno przeczytaliśmy coś w podobnym klimacie, zaciekawieni wpisaliśmy w wyszukiwarkę nazwisko autora i już mamy pokrewne pozycje podane na tacy. Kiedyś tę rolę pełniła zaprzyjaźniona pani bibliotekarka, która znała gusta stałych czytelników i odkładała dla nich książki wprost dla nich stworzone pod biblioteczną ladę. Dziś, czy nam się do podoba, tę odwala robotę wyszukiwarkowy algorytm.

Tak właśnie się stało w moim przypadku, kiedy pewnego pięknego poranka mój telefon “podsunął” mi informację o tym, że Łukasz Barys został laureatem Paszportu Polityki za swój prozatorski debiut zatytułowany “Kości, które nosisz w kieszeni”. Zapewne taka treść nie objawiłaby się na moim małym ekranie, któremu chcąc nie chcąc, powierzamy coraz więcej elementów naszego życia, gdyby ta nasza nowoczesna “bibliotekarka” nie znała moich gustów. A zapewne orientuje się ona, że proza pisana wyszukanym i poetyckim językiem, z elementami magicznego realizmu to jest to “co tygryski lubią najbardziej”, zatem sugestia, że “Kości, które nosisz w kieszeni” powinnam przeczytać, wydaje się całkiem uzasadniona.

Jeśli zerkniecie, Drodzy Czytelnicy, na opinie o tej dość szeroko komentowanej powieści (wiadomo, Paszport Polityki bez echa przejść nie mógł), to znajdziecie dwie skrajne opinie. Jedna o zachwycającej, poetyckiej narracji powieści, drugą nazywającą ją, wprost przeciwnie, “przeintelektualizowanym bełkotem”. A jaka jest moja opinia o “Kościach, które nosisz w kieszeni”? Cóż, można to zrzucić na karb pewnego czytelniczego doświadczenia, a może na kryzys czytelniczy pod tytułem “w literaturze już wszystko było”, skutkujący zresztą od pewnego czasu moją ucieczką w twórczość non-fiction, jednak czekałam na zachwyt, a było tylko fajnie…

Język owszem, piękny, wyszukany, pełen metafor. I tu dla tych, którzy nazwali “Kości, które nosisz w kieszeni” “przeintelektualizowanym bełkotem” taka uwaga – czasem trzeba spojrzeć na dzieło przez pryzmat jego twórcy. Kilka kliknięć wystarczy, aby się dowiedzieć, że Łukasz Barys jest przede wszystkim poetą. “Kości, które nosisz w kieszeni” to jego debiut prozą. Niedorzecznym jest oczekiwać więc od powieści napisanej przez osobę z takim dorobkiem, że napisze książkę w stylu zgoła odmiennym. A co do “przeintelektualizowania” to jednak poezja jest wymagająca. I po prostu nie dla wszystkich.

Tutaj akurat ode mnie punkt dla Łukasza Barysa – język świetny, plastyczny, można by rzec metaforyczna uczta. Zupełnie, jakby autor brał słowa i rzeźbił w nich jak w glinie, z której powoli wyłaniają się kształty.

Jednak minus ode mnie dla “Kości, które nosisz w kieszeni” za fabułę. To po prostu już było. Duszna atmosfera polskiej prowincji, z jej wszechogarniającą beznadziejnością, a wszystko to zespojone jedyną pewną na tej ziemi rzeczą, czyli śmiercią.

“Kości, które nosisz w kieszeni” to opowieść nastolatki dorastającej w Pabianicach, która żyje na skraju społecznego wykluczenia: zajmuje się rodzeństwem, podczas gdy matka zaharowuje się od rana do nocy, aby jakoś wykarmić rodzinę. W krótkich chwilach odpoczynku, kiedy jej matka myli miłość z przygodnym seksem, nasza bohaterka wyobraża sobie zmarłych z pobliskiego cmentarza. Tutaj powiem szczerze, że chociaż Barys porusza bardzo ważny temat – wykluczenia społecznego, biedy, problemów polskiej prowincji; czy też zagadnienia mniej “przyziemne”, a tez ważne jak przemijanie – to jednak zdecydowanie wolę o tym czytać np. w powieściach Jakuba Małeckiego.

A zatem, stare, wyleniałe książkowe mole zapewne zaliczą “Kości, które nosisz w kieszeni” do grupy “dobre”. I tyle. Ale czytelnik z mniejszym doświadczeniem zachwyci się debiutem Barysa. I to też będzie super, bowiem zapewne skłoni go to do poszukiwań innych książek o podobnym klimacie.

A atmosferę “Kości, które nosisz w kieszeni” odnajdziecie u innych polskich autorów: Wiesława Myśliwskiego, Olgi Tokarczuk, czy właśnie Jakuba Małeckiego. Oni też potrafią o rzeczach niekoniecznie przyjemnych napisać poetycko i zachwycająco. Nie zamykajcie się więc tylko w dusznych Pabianicach, ale zachęcam, poszukajcie dalej. Takich literackich miejsc, gdzie “nosi się kości w kieszeni” jest całe mnóstwo, a ich autorzy to naprawdę doborowe towarzystwo!