Prawdopodobnie niejeden z Was, Drodzy Czytelnicy, czytał “Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego. Gdy byłam w liceum, było to, że tak się wyrażę, “must read”. Czytało się więc, ekcytując się opisami scen, które dawno już przestały być erotyczne, a stawały się powoli wulgarne…
Ale co o autorze “Malowanego ptaka” się wiedziało? Że emigrant, że trudne dzieciństwo ocalone z Holocaustu, że w USA najpierw zrobił zawrotną karierę, a następnie wyszło na jaw jakoby “Malowany ptak” miał być plagietem, w dodatku napisanym przez redaktorów i tłumaczy, bo Kosińskiemu słabo szła nauka angielskiego. Na koniec, samobójcza śmierć: z zaszczucia? czy chęci “wybudowania pomnika twardszego niż ze spiżu”? Tyle o Jerzym Kosińskim możemy przeczytać choćby i w Wikipedii…
A gdybyśmy posłuchali opowieści o nim od kogoś, kto znał go choć trochę poznał, to czego byśmy się dowiedzieli? Nawet to nie będzie takie proste, bowiem biografia Kosińskiego zawiera wiele sprzeczności, może i wprost kłamstw… Na pewno, autor “Malowanego ptaka” świadomie swoją legendę budował. Czy udało się ją odtworzyć Januszowi Głowackiemu? Co do joty, zapewne, nie. Mimo tego, z niesamowitym poczuciem humoru i stylem, od którego oderwać się nie można, oddał klimat Nowego Jorku i jego towarzyskich i artystycznych sfer. Światka, w którym agenci i różnej maści impresario są właściwie panami życia swych klientów i mogą jednym telefonem przekreślić kogoś i tak wątłą karierę, lub wywidować na sam szczyt nawet miernego artystę (lub nieumiejącego pisać literata…). Oczywiście, wszystko w oparach alkoholu lub pod wpływem narkotyków i przy wszechobecnej protytucji. Sex, drugs and Pen Club – taką wybuchową mieszankę spotkać można tylko w Nowym Jorku.
Tak, bez dwóch zdań, Nowy Jork jest w “Good night, Dżerzi” pełnoprawnym bohaterem. A kto jest protagonistą w takim razie? Tytułowy Dżerzi, tak by się wydawało. Ale zaraz okazuje się, żę kunszt Janusza Głowackiego w tej powieści dał się poznać nie tylko w stylu i poczuciu humoru, dzięki któremu narracja jest porywająca. Także w konstrukcji. Narratorem powieści jest Dżanusz – pisarz, który próbuje coś wydać i przedrzeć się przez nowojorską dżungę do literackiego świata. Dostaje zlecenie na napisanie sztuki o Dżerzim właśnie. I zaczyna się opowieść. O pisaniu sztuki, i o Kosińskim… Głowacki jest dramaturgiem. I czytając “Good night, Dżerzi” odnosimy czasem wrażenie, jakbyśmy czytali teatralną sztukę. Naszym oczom ukazują się kolejne sceny – to Dżanusz wędruje śladami Dżerziego przez Nowy Jork, to widzimy rodzinę Lewinkopf, która próbuje ukryć się pod nazwiskiem Kosiński, aby nie dosięgło ich okrucieństwo Holocaustu. Innym razem zaś widzimy Janusza Kosińskiego jako znanego pisarza, już autora jednej z bardziej poczytnych powieści, szefa Pen Clubu i bywalca salonów, tylko po to aby ujrzeć scenę przedstawiąjącą Kosińskiego jako całkowicie pozbawionego empatii manipulanta, kłamcę, wykorzystującego przede wszystkim zadurzone w nim kobiety i członka klubów sado – maso, dręczonego jednocześnie przez koszmary z przeszłości. Czyli tak jak Nowy Jork – mieszanka wybuchowa. Dżerzi był właśnie jak to piękne, pociągające i zarazem okrutne miasto – uroczy, ale też krętacz bez skupułów. Przyciągał jak magnes i truł jak ołów…
A co z Dżanuszem? On też w tej powieści ma swoje prawa. To on w końcu nam opowiada o Dżerzim i Nowym Jorku. Dżanusz piszący sztukę to oczywiście alter ego samego Głowackiego. Poprzez perypetie Dżanusza związane z pisaniem owej sztuki, Głowacki ukazał kawałek samego siebie. Janusz Głowacki, który niestety niedawno od nas odszedł, musiał być człowiekiem o niesamowitym poczuciu humoru i zachowującym wielkim dystans do zastanej rzeczywistości.
A tacy ludzie i ich twórczość są czasem lekiem na całe zło…
I niech Was nie zwiedzie słowo wstępne autora, które teraz przytoczę: “Drogi Janku, powiedziała kobieta, którą kochałem i która dobrze mi życzyła. Błagam cię, napisz tę historię bez żartów i poważnie. To jest twoja ostatnia szansa. Ludzie dość mają twojego cynizmu. Jeżeli tego nie zrobisz – zniszczą cię. A ja nie będę żyła z facetem znizczonym. Obiecałem, że zrobię co się da, bo nie chciałem, żeby też ode mnie odeszła.“
Czy udało się Głowackiemu spełnić prośbę ukochanej, przeczytajcie i sami sobie odpowiedzcie. Ja mogę tylko powiedzieć, że jeśli “Good night, Dżerzi” było na poważnie, to aż się boję myśleć co Głowacki napisałby, gdyby chciał być “zabawny i cyniczny” (głównie o to, czy bym się nie odwodniła płacząc ze śmiechu…)
Zresztą, gdzieś kiedyś słyszałam, że cynizm to serce ze znakiem ujemnym. I chyba w przypadku pisarstwa Janusza Głowackiego jest to prawdą…