Tatuażysta z Auschwitz – Heather Morris

Zrazu podeszłam do “Tatuażysty z Auschwitz” sceptycznie. “Eeee tam, Nowozelandka pisząca o Oświęcimiu? O obozie koncentracyjnym w ogóle? Co też ona może o tym wiedzieć? Pewnie się zaraz gdzieś na faktach wyłoży…” – takie było moje myślenie. Historykiem z zawodu nie jestem, ale obozy koncentracyjne interesują mnie żywo, i coś niecoś na ich temat wiem. Pozwoliłam więc sobie ocenić Heather Morris i jej książkę zanim ją przeczytałam. I biję się w piersi tu i teraz, Drodzy Czytelnicy, bo się myliłam. Przyznaję, oceniłam zbyt pochopnie. I autorkę i książkę.
 
 
 
Na swoje uprawiedliwienie mogę dodać, że z literaturą obozową pisaną współcześnie trzeba trochę uważać. I jest to opinia dość powszechna, przyczyna tego zaś jest raczej prozaiczna. Mianowicie, wspomnienia obozowe spisane zaraz po wojnie, pisane były, że tak się wyrażę “na gorąco”, kiedy pamięć o obozowych przyżyciach była wciąż żywa i nie zatarł jej czas. Dlatego uznaje się takie, spisywane “na bieżąco” świadectwa za bardziej wiarygodne. Jednak nie wszystkie ofiary mogły i chciały mówić o swoich przeżyciach od razu. Wiele z nich pragnęło o przeżytej gehennie zapomnieć i ułożyć sobie życie. Mimo, iż wszyscy ocaleni powiedzą Wam to samo, Drodzy Czytelnicy, że nigdy do końca od przerażających wspomnień uciec nie zdołali… 
 
Lale Sokolov, główny bohater opartej na faktach historii, którą Heather Morriss spisała, także należał do tej grupy. O swoich wojennych dziejach opowiedział dopiero po śmierci swojej ukochanej żony, Gity. I o tym właśnie, jak los wepchnął go w ramiona Gity, w okrutniej rzeczywistości oświęcimskiego obozu, zdecydował się opowiedzieć Heather Morris. Opowieść to wprost niesamowita, aż trudno w nią uwierzyć. Trudno uwierzyć, że nie jest to scenariusz hollywoodzkiego filmu, trudno uwierzyć, że tę historię napisało samo życie…
 
Trudno, przede wszystkim dlatego, że miłość i intymność w żaden sposób nie kojarzą się z Auschwitz. A jednak, Drodzy Czytelnicy, życie nie znosi pustki, i nawet w tak niesprzyjających okolicznościach może rozkwitnąć uczucie. Tak się właśnie stało: Lale tatuując Gicie obozowy numer zakochał się w niej i postanowił, że ją za wszelką cenę uratuje. To, że ich historia kończy się happy endem Lale i Gita zawdzięczają niesamowitemu szczęściu. Czytając opowieść Lalego nie będziecie mogli oprzeć się wrażeniu, że był w czepku urodzony. 
 
Jak wspomniałam na wstępie, trochę powściągliwie odniosłam się do “Tatuażysty z Auschwitz”, obawiając się o nieścisłość historyczną. Raz, jak wspomniałam, Lale opowiedział swoją historię po latach, a jak wiemy pamięć ludzka bywa wybiórcza, a dwa, Morris nie ma w swoim dorobku innych książek, nie jest historykiem, nie zajmuje się na co dzień obozową tematyką. Jednak, co muszę przyznać, nie złapałam ani autorki ani Lalego na żadnym przekłamaniu ani konfabulacji. Oczywiście, polegam na mojej własnej wiedzy, która ciagle jest poszerzana i, sama przyznaję, wszystkiego nie wiem. Jednak obraz obozu w Oświęcimiu i Brzezince (bo tam, dla ścisłości, mieszkał Lale) jest w tej opowieści wiarygodny. Lale widnieje też na liście osób ocalałych z obozu, gdzie faktycznie, wskazana jest jego funkcja obozowego tatuażysty. O infomacje o Gicie trudniej, pojawia się raczej w kontekście “Tatuażysty z Auschwitz”. Nie udało mi się wprawdzie ustalić, czy naprawdę oświęcimscy tatuażyści mieszkali w obozie cygańskim w Brzezince, i to w osobnym pomieszczeniu, co na obozowe warunki było nie lada luksusem. Może ktoś z Czytelników ma na ten temat informacje?
 
Na pewno strażnik Lalego, niejaki Baretzki, istniał. Również SS-man Houstek, o słynnym doktorze Mendele nawet nie wspominam. Generalnie, przytaczane w książce nazwiska w większości można odnaleźć, więc co do prawdomówności Lego nie mam wątpliwości. 
 
Stefan Baretzki był jednym z bardziej agresywnych członków z załogi SS pełniącej służbę w kompleksie Auschwitz – Birkenau. I chciałabym się zatrzymać chwilę nad jego postacią, Drodzy Czytelnicy, bowiem jego dialogi z Lalem pokazują pewnien mechanizm. Zauważcie, że był to prosty i niewykształony człowiek, którego jedynym kapitałem była fizyczna siła i skłonność do przemocy. A wyznacznikiem poczucia własnej wartosci – licencja na zabijanie nadana mu przez SS i jego władza nam więźniami. A jednak, w gruncie rzeczy, był zgubionym i pełnym kompleksów człowiekiem… Na takich właśnie ludziach buduje się systemy totalitarnej władzy… gratyfikując przemoc i dając narzędzia do jej czynienia ludziom zakompleksionym i sfrustrowanym… Oprócz więc pięknej historii o miłości, o jej sile, “Tatuażysta z Auschwitz” niech będzie dla nas przestrogą…
 
A jeśli już przy obozowych wspomnieniach, skłaniających do refleksji jesteśmy, chciałam Wam, Drodzy Czytelnicy, przedstawić inną pozycję o tematyce obozowej: “Dziewczęta z Auschwitz. Głosy ocalonych kobiet” Sylwii Winnik. 
 
 
 
Sam tytuł wskazuje o co chodzi: kobiety, które przeżyły piekło Auschwitz opowiedziały swoje historie. Dla mnie osobiście lektura była wtórna, takich opowieści przeczytałam już bardzo dużo, ale dla Czytelników mniej znających temat będzie to bardzo ciekawa książka. Zwłaszcza, że kobiece narracje na temat uwięzienia w obozie koncentracyjnym różnią się od męskich. I nie chcę oczywiście wartościować, komu w obozach było gorzej, kobietom czy mężczyznom, nie mam takiego prawa. Zwracam tylko uwagę, Drodzy Czytelnicy, że kobiece historie obozowe są dość szczególne, bo wiążą się z takimi aspekatmi życia, jak np. macierzyństwo. Dlatego zachęcam do ich poznawania
 
To, na co chciałam zwrócić uwagę w kontekście “Dziewcząt z Auschwitz” to pewna prawidłowość. Otóż, każda z pań, opowiadając Sylwii Winnik swoją historię była już w wieku sędziwym. Każda, jak jeden mąż, dochodziła do tych samych wniosków: iż mimo, że obóz odcisnął na nich piętno, którego wymazać nie sposób, to jednak po wyzwoleniu jakoś sobie życie ułożyły: powychodziły za mąż, miały dzieci, wnuki, pracowały, prowadziły dom… 
 
I każda z nich, mimo że ubierała to inaczej w słowa wypowiadała jedno zdanie: “miałam szczęśliwe życie”. A teraz zróbmy eksperyment, zamknijmy oczy, Drodzy Czytelnicy, i przenieśmy się w lata 50-te i wyobraźmy to sobie: powojenna bieda, szalejący w Polsce wówczas stalinizm, naznaczenie obozowymi przeżyciami, o których do końca będzie przypominał wytatuowany na przedramieniu numer… To “szczęśliwe życie” to było, nie oszukujmy się, co najwyżej M2 wychodzone w spółdzielni mieszkaniowej, posada w jakimś zakładzie pracy i kartki na żywność, zdobywaną w niekończących się kolejkach… Otwórzmy oczy, przenieśmy się w rok 2018 i… zanim zaczniemy narzekać na upał, korki, wkurzającą koleżankę z pracy bądź uciążliwego sąsiada, zastanówmy się dwa razy, czy w ogóle mamy do tego prawo…
 
 

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *