Człowiek, który znał mowę węży – Andrus Kivirähk

Drodzy Czytelnicy, zastanawialiście się kiedyś, dlaczego w Polsce bardzo znana jest literatura naszych południowych sąsiadów – Czechów, jest wręcz klasyką, którą trzeba znać! Dlaczego na świecie, jak długi i szeroki, każdy zna literackie dzieła naszych wschodnich sąsiadów Rosjan – nie znam nikogo, kto by nie kojarzył chociaż Dostojewskiego czy Tołstoja! W kanonie szkolnych lektur znajdują się dzieła Włochów (wzdychający dla Laury Petrarka), Niemców (młode cierpiące Wertery i takie tam) czy Francuzów (do dziś pamiętam słynne “A nous deux maintenant” wypowiedziane przez Rastignaca wygrażającego Paryżowi ze wzgórza cmentarza Père Lachaise w “Ojcu Goriot” Balzaca).

A co z literaturą innych krajów europejskich? Jakiś czas prym wiodły szwedzkie kryminały. Zaszufladkowaliśmy Skandynawów i gdyby nie Norweg Christensen, to tamte tereny literacko kojarzyłyby się albo z morderstwami, albo z …Muminkami 🙂 Węgrów jako tako kojarzymy, zapewne dzięki Imre Kerteszowi i jego nagrodzie Nobla. O Słowakach prawie nie słyszymy, chociaż to nasi sąsiedzi, a jest przecież kilku bardzo utalentowanych.

A co tu dopiero mówić o krajach nadbałtyckich! Nie wiem, jak u Was Drodzy Czytelnicy, ale ja myśląc o autorach z Litwy, Łotwy i Estonii czy też Danii lub Islandii, mam w mózgu białą plamę. I tu w sukurs przyszło nam wydawnictwo Marpress, wydając serię “Bałtyk”. Bardzo ciekawa seria, mająca na celu przełamywanie właśnie stereotypów literackich, jeśli chodzi o kraje nadbałtyckie. Jak samo wydawnictwo się wypowiedziało “Wierzymy, że książki przybliżają ludzi i środowiska. Jednym zdaniem – książką skracamy dystans.”

Lepiej bym tego nie ujęła! Czyż to nie jest najpiękniejsze w literaturze? Łamanie kulturowych, ale też przestrzennych i czasowych dystansów? Otwierając książkę, zwłaszcza autora z kraju dla nas trochę odległego (czy to geograficznie, czy to mentalnie), wsiadamy niejako do wehikułu czasu, który jednocześnie potrafi pokonywać tysiące kilometrów w jednej chwili!

Mój wehikuł tym razem zabrał mnie do Estonii. W czasie cofnęliśmy się gdzieś do wieku XVIII. Znalazłam się w lesie i poznałam “Człowieka, który znał mowę węży”. I o tym dziś bym Wam chciałam napisać.

Otworzywszy książkę, znalazłam się w gęstym lesie. Las, jak las -półmrok, gęsto rosnące drzewa, gdzieniegdzie przepuszczające promienie światła, bogate runo leśne, przemykające czasami dzikie zwierzęta… Jednak las ten okazał się być domem kogoś jeszcze. Ludzi. W tej krainie ludzie mieszkali w lesie. Żyli w chatach wkomponowanych w leśny krajobraz, w zgodzie z naturą i kontakcie z innymi gatunkami zwierząt. Wielkimi przyjaciółmi ludzi były węże. Ludzie od dziecka poznawali mowę węży, która dawała im władzę nad innymi gatunkami. Jeden wężowy syk sprawiał, że sarna, którą chciano upolować, stawał się bezbronna, zaś niebezpieczny wilk, łagodny jak baranek. Mięsa w lesie było pod dostatkiem, zatem dieta ludzi głównie się z niego składała. Nie musieli uprawiać roli, ani znać się na hodowli. Czcią otaczali Północnego Gada, oraz wiele różnych duchów leśnych, wiedli żywot spokojny i pełen rytuałów. Jednak, od pewnego czasu zaczęli pojawiać się w Estonii rycerze i mnisi, mówiący w nieznanym języku. Zaczęli zakładać wioski i namawiać ludzi z lasu, aby się do nich przeprowadzili i przejęli chrześcijańską wiarę, tłumacząc, że jest to jedyny sposób na życie cywilizowanego człowieka. Nauczyli ich siać zboże i pracować na roli w pocie czoła, aby potem móc ledwo się wyżywić pożywieniem zwanym chlebem. Przekonali ich, aby przyjmowali chrześcijańskie imiona, aby przestali uczyć się mowy węży, co sprawiło, że świat zwierząt przestał im być uległy i stał się niebezpieczny. Wpoili im strach przed wężami, gdyż to wąż spowodował grzech pierworodny. Estoński świat zaczął się zmieniać… Powoli odpływ ludzi z lasu do wiosek sprawił, że w lesie pozostali tylko tradycjonaliści, którzy nie chcieli sprzeniewierzyć się zwyczajom i wierzeniom przodków. Jednak i wśród nich znajomość mowy węży zaczęła zanikać, a las powoli się wyludniać…

Właśnie w takim momencie Andrus Kivirähk poznaje nas ze swoim bohaterem Leemetem. Leemet wprawdzie urodził się we wsi, ponieważ jego ojciec był “nowoczesną cywilizacją” zachwycony. Jednak wskutek tragicznego zgonu ojca, matka Leemeta postanowiła wrócić do życia w lesie, kiedy ten był małym chłopcem. Odtąd, wiódł w lesie szczęśliwe dzieciństwo, a jego wujek zadbał o to, aby nauczył się mowy węży. Leemet właśnie dorósł, kiedy na jego oczach las właściwie opustoszał, a on sam stał się jedynym człowiekiem, który jeszcze znał mowę węży. Tym samym stał się żywym reliktem przeszłości. Człowiekiem, który należał do świata, który właśnie teraz na jego oczach przemijał, a nowy świat, który go zastąpił, był dla niego całkowicie niezrozumiały, choć trzeba przyznać, że również trochę pociągający.

Życie na rozstaju dróg nie jest łatwe, i dla Leemeta też nie będzie lekkie. Splot wydarzeń sprawi, że stanie się on ostatnim krwawym mścicielem, który będzie próbował uratować przemijający, skazany na zagładę świat. Jak do tego dojdzie Wam nie powiem, Drodzy Czytelnicy, tylko będę Wam życzyć miłej lektury!

“Człowiek, który znał mowę węży” czerpie z gatunku fantasy. Mamy tu uporządkowany, wykreowany przez autora świat, z postaciami ludzkimi, zwierzęcymi, ale i też całkowicie wymyślonymi. Mamy walkę przeciwstawnych sił: choć akurat tu chodzi raczej o walkę nowego ze starym, ale nie dobra ze złem, jak to zwykle bywa. Jednak, nie jest to typowa powieść fantasy…

Andrus Kivirähk tylko wykorzystał tę konwencję, aby pod pretekstem historii życia Leemeta, pokazać nieuchronny mechanizm przemijania. Pokazał, jak powoli, lecz nieodwracalnie zachodzą w świecie zmiany i zmieniają się epoki. Za pomocą baśniowego, leśnego świata i porywającej akcji przypomniał nam, że zawsze takie cywilizacyjne zmiany będą rodziły fascynację nowym u jednych, i bunt przeciw zmianom i nostalgię za starym u innych.

Drodzy Czytelnicy, “Człowiek, który znał mowę węży” to książka bardzo aktualna, bowiem my również żyjemy w czasach zmian zachodzących dosłownie na naszych oczach. I nie będę tu wspominać o polityce, bo choć jest oczywistym, że jesteśmy świadkami wydarzeń, o których kiedyś będzie się nauczać w szkołach, to chyba wszyscy już mamy tego dość. Jednak, weźmy za przykład choćby technologię. Jeszcze niedawno, aby skorzystać z Internetu trzeba było iść do kafejki internetowej, a dziś każdy z nas nosi dostęp do Internetu w kieszeni lub torebce. Możemy komunikować się w czasie rzeczywistym, a pandemia pokazała nam, że możemy pracować bez wychodzenia z domu. I choć niektórym, jak Leemetowi, nowy porządek nie odpowiada, to raczej bez sensu jest się przed tym buntować, bo zmiany są już nie do zatrzymania.

Innym przesłaniem “Człowieka, który znał mowę węży” jest to, że cywilizacyjne zmiany, choć nieuchronne, wcale nie sprzyjają rozwojowi pojedynczego człowieka. Ludzkości, społeczeństwa, może i tak, ale jednostki zaczynają, po prostu, głupieć. Rodacy Leneerta porzucają dawne umiejętności wyniesione z lasu, w tym bardzo przecież przydatną mowę węży, aby w pocie czoła pracować na mało pożywny chleb. Współczesne społeczeństwa zaś, mimo, że mają najlepszy dostęp do informacji od stuleci, wolą czasem wierzyć w fake newsy lub rewelacje tiko-tokerów o korzyściach zdrowotnych spożywania muchomorów! Tu mamy, jak wydaje się, najważniejsze pytanie postawione przez Andrusa Kivirähka: czy zmianom cywilizacyjnym, mimo ich nieuchronności, należy poddać się bezrefleksyjnie? Nowe i tak przyjdzie, z tym nie wygramy. Jeśli pozostaniemy przy starym, świat nas szybko wyprzedzi. A może by tak nowe przyjąć z odrobiną krytycyzmu i starym, dobrym, zdrowym rozsądkiem?

Z tą refleksją zostawiam Was, Drodzy Czytelnicy, i zapraszam abyście sięgnęli po “Człowieka, który znał mowę węży”.